Jakiś czas temu na nocnym psim spacerze spotkałam inną znajomą psiarę, ale - tym razem wyglądała dziwnie - szła z zabandażowaną dłonią, której nie opuszała. Zapytałam, co się stało.
Kilka dni temu się skaleczyła, a, że bierze leki przeciwzakrzepowe z powodu arytmii, to krew nie krzepnie, tylko wypływa. Już przedtem ileś razy miała coś takiego i kończyło się szyciem. Tym razem jednak chirurg na pogotowiu stwierdził, że ponieważ się zgłosiła po kilku dniach od skaleczenia, to nie ma czego szyć - zabandażował rękę i kazał jej nie opuszczać. W bandażu głośno chlupała krew, jak poruszała ręką. Zapytałam, czy nie zechce zrobić eksperymentu, zanim nie pojedzie znów wojować tym razem z nocnym pogotowiem. Kobieta się zgodziła. Urwałam krwawnika, który rósł dookoła i pobiegłam do domu, aby przynieść świeżego siedmiopałecznika. Tego dnia akurat byłam na wycieczce nad wodą i miałam świeże zbiory. Dzwoniło mi w głowie o rosyjskim sposobie tamowania krwotoków siedmiopałecznikiem - przynajmniej Rim Achmedow o tym pisał, a więcej opowiadań z innych źródeł o tym widziałam w rosyjskim internecie.
Powiedziałam kobiecie, aby to zmieliła lub inaczej przedusiła (ona zaproponowała moździeż), przyłożyła na ranę i zabandażowała od nowa. Potem przez dwa miesiące jej nie widziałam. Trochę się zastanawiałam, czy przy tej arytmii by nie zaszkodziło, ale przecież kilka dni wypływu krwi chyba było groźniejsze, niż ewentualny zakrzep wywołany okładem. W końcu to tylko było zewnętrznie.
Dziś rano ją spotkałam i okazało się, że metoda była skuteczna. Krew przestała płynąć. Jedynym problemem było to, że pod skórą utworzył się krwiak - pęcherz z krwią. Po dwóch dniach przebiła pęcherz igłą, krew spuściła i całość dalej się ładnie już zagoiła. Medycyna oficjalna w tej sprawie już nie musiała pomagać.
Może się komuś to przyda.
Pozdrowienia :-)