W skrócie: rozdwojenie jaźni i rozstrój nerwowy to mało.
Jednocześnie potrafiło być chyba w porywach 5 czy 6 różnych warsztatów.
Zajęć by wystarczyło na tydzień z hakiem, może nawet i dwa, bo wiele osób się po prostu nie zmieściło ze swoimi pomysłami, które się pojawiały w miarę ujawniania się potrzeb.
Nareszcie zobaczyłam na żywo Kaminskainena, który niestety był odporny na prośby by poopowiadał publicznie o doświadczeniach w uspokajaniu AZS.
Po faktycznym zakończeniu zlotu, 3 samochody pojechały przez bramy w poszukiwaniu niby dzikich krów i koni, których zadaniem było kosić okoliczne łąki.
Konie to formalnie koniki polskie, czyli konie, co do których mamy nadzieję, że mają coś wspólnego z prawdziwymi tarpanami. Była tam ich chyba setka, może i więcej, w róznym wieku, z tegorocznymi źrebakami włącznie. Na bramach (typowe bramy do lasu, bez płotów) były ostrzeżenia, by do nich nie podchodzić bliżej, niż na 25 metrów, ilustrowane ładnym rysunkiem konia stojącego na dachu samochodu. Mi od razu się nasunął typowy filmik z safari, z lwem wylegującym się na dachu samochodu - u nas miałby być koń. Żaden koń nam nie wlazł na samochód, ale za jedna, róznowiekowa chyba 30-konna grupka zrobiła nam paradę w galopie właśnie w przepisowej odległości 25 metrów, a kilka na ochotnika zgłosiło się na poskrobanie po buźce i grzbiecie.
Krowy, czyli jakieś szkockie kudłacze-rogacze nie były tak towarzyskie - zajmowały się albo pracą, czyli koszeniem łąki, albo przeżuwaniem wyników pracy.
Pozdrowienia :-)