Rozbieram się 2 dni temu wieczorem, by zażyć kąpieli, a tu mnie coś swędzi i lekko uwiera przy zdejmowaniu spodni. No tak, kleszczunio malutki na biodrze bliżej pleców. Jeszcze nie zdążył się opić, wyciągnęłam go zdecydowanym ruchem i myślę co tu zadziałać.... Lecieć po glistnik i przesmarować sokiem, nie no, przecież na gaciach już stoję, poza tym ciemno, jeszcze się w pokrzywy wpierdzielę i więcej paskud nałapię, a tu wyjazdowy weekend, wokół las, klimat jak w Dziadach, ciemno wszędzie, głucho wszędzie...
A w kosmetyczce Jankowy balsam dumnie tkwi w przegródce i z politowaniem na mnie spoziera: "Nie no leć po swój glistniczek, ja tu zaczekam i postoję w buteleczce", tak więc psiknęłam w ugryzienie, które miało postać małej, zaczerwienionej gulki. Rano mi się przypomniało i dawaj wykręcać do tyłu głowę, jak ma się moja skóra po tak perfidnym ataku pajęczaka, a tu nic, żadnego śladu, jakby nie było ugryzienia. Córka " Boże, nic tu nie masz, przecież mówiłam ci już trzy razy, mamo, może wydawało ci się, że miałaś kleszcza".
Mężasty też nic nie zobaczył, ale jemu akurat nie dowierzam, bo jakby mnie mucha tse-tse ukąsiła też by nie widział śladu, wzrok mam o niebo lepszy.
Wchodząc do łazienki musnęłam buteleczkę i pomyślałam, nieźle się spisałeś.
Mama też używała balsamu, pomagał jej na drętwienie rąk i zakwasy, które miała po solidnym sprzątaniu, a mojemu bratu, który dużo trenuje, przynosił bardzo dużą ulgę przy zakwasach właśnie, łagodzeniu napięcia mięśni i powodował stan przyjemnego rozluźnienia w danej partii ciała, na którą był nakładany.