Czas zrobić sprawozdanie subiektywne.
Jestem osobą nieistniejącą (na fejsie). Dowiedziałam się od Gosi (arte), że jestem zapisana. Zostało mi załatwić zootelik dla psicy, a po jego załatwieniu już nie było wykrętów, że daleko, że dalej to już mało gdzie można.
Z Gosią sie umówiłyśmy na pociąg i spotkałyśmy się w Wałbrzychu Głównym. Nazwa poważna, ale tak na prawdę to jest tylko skrzyżowanie torów w lesie i trzeba było pojechać jednak do miasta. Kierowca autobusu nas dowiózł, dał dobre rady ale zanim się połapałyśmy, w którą stronę mamy wsiadać w następny autobus, to ten właściwy odjechał.
Dzięki Reni, która mieszka niedaleko i dała mi telefon na wszelki wypadek utknięcia, dotarłyśmy w czwartek na miejsce zupełnie bezstresowo: dowiozła nas pod górkę ubarwiając nam drogę opowieściami.
Podejście do schroniska od drogi było równe (pod górę). Wtedy poczułam, że rzeczywiście dawno nie byłam na południe od Warszawy.
Zostawiłyśmy nasze klocki w schronisku i ruszyłyśmy w górę, a potem w dół na rozpoznanie terenu.
Na świeżo usypanym parkingu nad strumieniem znalazłyśmy kłąb wyrzuconych korzeni kokoryczki, no, to się nim zaopiekowałyśmy. Trochę obłupałyśmy zaschniętej żywicy świerkowej. Po drodze patrzyłyśmy sobie na roślinki.
Z osobliwości po raz pierwszy w życiu zobaczyłam biało kwitnący jaskier. Okazało się, że jest to jaskier platanolistny. Potem były kolejne powitania, ploteczki i tak dalej do wieczora
No i dobrze.
Następnego dnia zaczęło być intensywniej: spacerki po krzakach z Krzysiem Kalembą, wycieczki i opowiadania o roślinkach i ich zastosowaniu, kiermasze (ile ludzie mają pomysłów na temat mydła!), prezentacja różnych metod destylacji i robienia kawy (Inez i Adaś Pupka), zbiorowe obżarstwo do nieprzytomności bardzo dziwnymi rzeczami, jakieś wykłady, które mi się już dawno albo pomieszały, albo na nich nie byłam, bo nie mogłam się rozdwoić (lub więcej), a w takim wypadku zostawał tylko rozstrój nerwowy.
Zaczął się konkurs nalewkowy zorganizowany przez Janka.
Ja wymiękłam na ognisku.
W sobotę to już rozdwojenie by nie wystarczało, trzeba się było po prostu przygotować na kompletny rozstrój nerwowy. Próbowałam się miotać między fermentacją a roślinkami jadalnymi, ale w końcu poszłam na spacer roślinkowy. Wiem, że z tego powodu mnie ominęło przynajmniej coś z Zielichą i opowiadanie człowieka śpiewającego na wzór indiański. Dzięki popołudniowej burzy główna część imprezy się przeniosła do świetlicy.
Ogłoszono wyniki konkursu nalewkowego i zaczęto konkurs octów.
Ja zaliczyłam w kolejności niechronologicznej:
Spóźniłam się na medytacje ziołowe pod kierunkiem Zielichy, jej ciekawe opowiadanie o zaplatanych laleczkach słowiańskich zadaniowych i opiekuńczych, opowiadanie Morsa o mocno zaawansowanym podkładzie ideologicznym pomagającym sobie radzić w zimnej wodzie (ja się po prostu spławiam i mój podkład ideologiczny jest prawie niezauważalny), opowiadanie slajdowo-filmowe o Gruzji - Swanecji. W tym bloku zajęć ja i Adaś Pupka zostalismy zaprzęgnięci do opowiedzenia o tym, co doczytaliśmy, domyślelismy się i dowiedzieliśmy się o chorobach tarczycy. Chyba ludzie nie spali.
Wymiękłam pod koniec nocnego filmu o Gruzji.
W niedzielę przed śniadaniem ogłoszono kolejny spacerek botaniczny z Krzysiem, tym razem w górę, a nie w dół. Poszliśmy na prawdziwe torfowisko.
Potem było opowiadanie Zielichy o kadzeniu sobie naszymi roślinami. Potem był kolejny spacerek z Krzysiem i jeszcze jednym chłopakiem, którego poziom botaniczny przewyższał zdecydowanie mój. Na spacerku moje sandałki straciły termin ważności - resztę spacerku przeszłam boso.
Nakopaliśmy trochę sadzonek marchewnika anyżowego w celu wzbogacenia bioróznorodności w innych regionach Polski.
Po spacerku widać już było, że się ludzie rozjeżdżają, obsługa schroniska czyści pokoje i wyrzuca maruderów, i nareszcie był czas na ploteczki z ostatnimi maruderami, nawet z Inez.
Widać było, że zapominalscy zapomnieli na świetlicy wiele ubrań, podobno w łazience zostały jakieś dzieciece ubranka na kaloryferze, dużo słoików z zawartością zostało porzuconych przez właścicieli (coś tam zgarnęłam), po ognisku zostały 2 torby z ziemniakami, które mi się udało wcisnąć zmotoryzowanym.
Na stole zostało 6 sporych mydłoludków - mydłodziadków, które też zgarnęłam. Jeśli ktoś wie, czyje one są jestem gotowa za nie zapłacić.
W sprawie odbioru ubrań zostaje się dogadać z obsługą schroniska i pewnie wysłać kuriera.
Ogółem było dobrze ponad 100 osób, w róznym wieku, w tym sporo dzieci, które się całkiem fajnie bawiły. Schronisko miało placyk zabaw, a poza tym dzieci miały wolną łąkę do biegania w górę i w dół.
Zabrane pieski chyba miały mniej fajnie: opiekunowie niezbyt zajmowali się pieskami, bo chcieli słuchać, to i pieski były cały czas na sznurkach. Było jedno szczeniątko rozmiaru mojej psicy i ono rzeczywiście próbowało być grzeczne i spokojne, ale się nudziło i czasem szczekało z nudów. Co ciekawe, na spacerkach roślinkowych nie było nikogo z pieskiem, a to by była dobra okazja do wybiegania zwierzątek.
I to by było na tyle.
Pozdrowienia :-)