To, że np. w rodzinie miałam alkoholików, także takich, którzy byli moimi przodkami, nie oznacza, że mam kontynuować ich spuściznę. Mam wolną wolę i siłę położoną we własnym działaniu, patrzę na różne wzorce i wybieram jak się chcę zachowywać i jak kształtować swoje ciało. I nawet gdyby mi namieszano w genach jakiś czas temu, to jeszcze ostatkiem swojej zagłuszanej masowo przez "Wielką Wiedzę Naukowców i Społeczeństwa" intuicji człowieczej czuję, że powinnam zrobić porządek ze sobą. I na pewno nie będzie to kontynuowanie zachowań neandertalczyka, czy jakiś dziadków lubiących alkohol, tylko dlatego, ze mam tolerancję na spożywane przez nich pokarmy.
To takie uproszczenie było.
Jestem od tego, aby kształtować siebie i swoje otoczenie. Także kształtuję swoją florę jelitową, swoje cechy osobowości. Spuścizny przodków absolutnie nie pomijam - staram się odżywiać sezonowo i bardzo lokalnie. Ale to, że sarny biegają po lesie, i krowy chodzą po polu, a także ptactwo lata nad głową nie znaczy, że muszę je jeść. Zimą jem warzywa okopowe, strączkowe, które łatwo się przechowuje, suszone grzyby i zioła lądują w zupie, orzechy, suszone owoce w różnym wydaniu, no i jeszcze trochę mrożonek owocowo-warzywnych, z których jednak co zimę jadam sukcesywnie mniej. Stawiam na suszenie i kiszenie. Poza tym trochę odstępstw typu kasze i oleje oraz pieczywo i jajka (czasem). Się żyje. I to jeszcze jak!
Niektórzy jedzą jeszcze nabiał, ale ja osobiście uważam, że nie trzeba. Poza tym to wymaga zależności od zwierząt, hodowli, uwiązania, dodatkowych nakładów pracy, wysiłku dla ich wyżywienia zimą.
Nie każdy tak musi, ale niech chociaż spróbuje i się przekona. Dwa razy zatoczyć takie naturalne koło - po pierwszym razie (roku, czyli tak przebytej zimie) już odczuje skutki, po drugim razie - czuje się, że można wszystko. Ale to dla tych, którzy żyją na ziemi, a nie w blokach miasta. Choć i tam da się uczynić cuda ze zdrowiem na sklepowym, ale starannie dobieranym jedzeniu.