Dopadło mnie kiedyś przeziębienie. Nie było czasu złapać byka za rogi. Poszło w zatoki, a z zatok pięknie ściekało po gardle, infekując je w najlepsze. Gardziołek zrobił się bolesny. Głosik w rodzaju Louisa Armstronga. Szałwia i inne specyfiki nie wiele pomagały. Zaczęła rosnąć temperatura. Chyba dopiero te prawie 38 st. ruszyło moje szare komórki, które z zakamarków wywlokły na świat wspomnienie pewnego octu, na wszelki wypadek uczynionego. Był to chyba 2 letni ocet jabłkowy z młodymi listkami i pączkami kwiatowymi czeremchy. Pierwsze płukanie (ok. 2 łyżki octu na pół kubka ciepłej wody). Czuję, że coś rusza. Jednak gurglanemu:
https://www.youtube.com/watch?v=E2VCwBzGdPMwnet ustąpiło siłowe, jednostajne hrrrrrrrrrr zapuszczane w rozmaite zakamarki gardzieli i to na kilka wdechów.
Pierwsze pozbycie się zawartości jamy ustnej, wyplute do umywalki mocno mnie zdumiało. Przypadek jakiś myślę. Kolejne porcje szły już na siłowe hrrrrrr. Efekt jeszcze wyraźniejszy. Leciały kawałki czegoś posklejanego, jakbym pomagał sobie wyciorem armatnim

. Nigdy dotąd w karierze gurglacza gardłowego tak spektakularnego działania nie widziałem.
Wieczorkiem temperatura spadła w okolice już poniżej podgorączkowej. Oczywiście płukanie co godzinę. Pod koniec drugiego dnia takiej kuracji brakło mi czeremchowego octu. Poszedł w ruch sam jabłkowy ( rozcieńczony). Efekt już wyraźnie słabszy ale jeszcze widoczny.
Żeby dopomóc zatokom, wprowadziłem ich płukanie naparem wrotyczowym. Kręciło w nochalu i gdzieś wyżej, jakbym tam korkociąg zapuścił.
Obyło się bez L4, temperatury i dłuższego chorowania. W sumie trzeciego dnia byłem na chodzie.
Nie upieram się, że tu moja metoda pomoże, może warto wypróbować przynajmniej samo płukanie octem z wodą.
Młodej, wiosennej czeremsze w przyszłym roku nie odpuszczę. Poczynię już konkretny, nie eksperymentalny zapas
