To prawda że żyję schematycznie, w tzw znienawidzonym "komforcie" -czytaj skorupie. Moja dawna praca sprawiala mi niesamowitą radochę, wyzwania zmieniające się od jednego telefonu szefa czy zwyczajnie robienie dwóch kroków dalej niż było mi wolno. Słowa "nie możesz" zwyczajnie mnie nakręcały. Teraz jak mam pojechać do centrum miasta to odwlekam to w nieskończenie. Jeszcze kilka lat temu musiałam przynajmniej dwukrotnie w tygodniu tankować auto i bez zmrużenia oka ruszyć by o coś zawalczyć. Teraz w sumie nie mam celu..a to mnie męczy najbardziej.
Kiedyś potrafiłam wybuchnąć na wszystko czy zajechać się na siłowni. Działałam. Teraz otoczenie twierdzi że niewiele mówię, jeszcze mniej sie staram rzucic w oczy.
Prawda jest też taka że mam sobie za złe że więcej mogłam być dzieckiem mojej mamy. Wiele lat choroby i ciągłej odmowy "bo juz wiecej nic nie możemy" lekarzy, przerzutów, życia na odległość, niewątpliwie pozostawiło duże poczucie winy dla mojej osoby. Może to mnie tak gryzie. Może to że w tym czasie też rzuciłam pracę z braku wiary w siebie. Takie tam sobie kopanie samej siebie. Nie wpadłam jeszcze na pomysł jak można to z siebie wykrzyczeć.
Z czysto technicznych. Mam minutnik w kuchni. Nie wiem czy go nie słyszę czy nie ustawiam. Jakoś się tak dzieje że fajczę różności. Mam w bloku dwie babcie. Za każdym razem jak sie widzimy pytają z nieskrywaną ciekawością "czy taki ładny piesek to mieszka w tym bloku?" dla mnie to zatrważające
no ale one mają ponad 80tkę.
Kupiłam orzechy, znowu nastawię napar. Działać trzeba. Jakby diagnostyka laboratoryjna w Polsce nie była taka droga, i jakbyśmy mieli lekarzy którzy umieją coś wyczytać z wyników laboratoryjnych ...to pewnie zrobiłabym pełen profil tarczycowy, krzywą insulinowa i glukozową ( przeszłam cukrzycę ciężarnych) i grzybicowy. To takie gdybanie