Myślę, że jeśli karmisz, a dziecko nie przejmuje na razie Twojej choroby, to chyba lepiej myśleć o dziecku. Spróbuj może kąpieli w świeżym wywarze z gałązek sosnowych - to też fitoncyd, a nieco delikatniejszy. Ja bym z jaskółczym zielem na skórę spróbowała, ale czeremchę chyba bym rzeczywiście zostawiła - nie wiem, na ile ta mityczna amigdalina czyli witamina B17 przechodzi przez skórę do mleka. Uff... gdybyż dookoła tego nazbierało się mniej ideologii...
Jeżeli chodzi o amerykańskie "protokoły" to mnie one zwykle jeżą z powodu ich absolutności - "tylko moja droga wiedzie do celu, a jeśli się nie udało, to oznacza, że nie dość się starano".
Jeśli uważasz, że słońce Tobie służy, to z niego korzystaj. Tak samo z witaminą D. Bym poradziła od razu gotowane drożdże, ale nie wiem, czy przy okazji nie przyplątała Ci się jakaś drożdżyca, a wtedy podobno nawet martwe drożdze służą tym żywym w przewodzie pokarmowym.
A jak już skończysz karmić, to wtedy będzie można zabrać się porządnie za wszystko.
***
Jeżeli chodzi o uczulenia na pyłki i tak dalej, to proponowałabym, aby nie panikować, o ile nie masz rzeczywiście stałej, zdefiniowanej alergii na coś. Nie zawsze AZS jest związane z konkretnym alergenem. Niektórzy mówią, że to nawet zależy od stanu psychicznego. Moje, na szczęście tylko przygody, to było 2 x pleśń, 1 x przyprawy w pieczonym dziku, 1 x nocleg w pylącej trawie. Co ciekawe, tylko pleśnie się powtórzyły, a pozostałe nie, pomimo, że później brałam udział w jedzeniu niejednego dzika i leżałam w niejednej kwitnącej trawie.
Ostatnią przygodę udało mi się wygasić bez sterydów - przy pierwszych objawach smarowałam skórę nalewką ze zmielonych razem korzeni wiązówki, pokrzywy i jaskółczego ziela zmieszaną z olejem, który nie zasycha. Może to być z oliwek lub z winogron, ale nie lniany.
Pozdrowienia :-)